Wszystkie szczyty leżące na boliwijskim Altiplano mają to do siebie, że mimo robiących wrażenie wysokości nad poziomem morza względne różnice wysokości z reguły nie przekraczają 2000 metrów. W przypadku Uturunku ta różnica była jeszcze mniejsza, a to z tego powodu, że w zależności od posiadanego pojazdu i umiejętnośc i kierowania nim można wjechać nawet na wysokość około 5760 metrów. Kilkadziesiąt lat temu niższy wierzchołek wulkanu był bowiem kopalnią siarki i prowadziła do niego prymitywna droga zbudowana przez prowadzącą działalność firmę. Od tego czasu stan drogi mocno się zdegradował, ale jej przeważająca część nadal była przejezdna, a my jako że lubimy wjeżdżać wysoko postanowiliśmy wykorzystać ten fakt i pobić rekord wysokości, na jaką wjechaliśmy naszą Bestią. Jednocześnie żeby nie było całkowicie lamersko stwierdziliśmy, że na wierzchołku musimy znaleźć się na wschód słońca. A to oznaczało wyjazd o 2 rano z wioski Quetena Chico (ok. 4200 m).
Zanim to jednak nastąpiło z prozaicznego powodu musieliśmy znaleźć przewodnika. Na wiodącej ku wulkanowi drodze w 2014 roku mieszkańcy Quetena Chico postawili bowiem szlaban, który skutecznie uniemożliwia przejazd pojazdom innym niż motocykle. Tak więc brak przewodnika (lub przecinaka plazmowego) równa się około 18 km spacerkowi w każdą stronę. Na szczęście cena myta nie była zaporowa i wynosiła około 200 zł za grupę do 6 osób. W ten sposób dołączył do nas Eduardo, który na co dzień pracował w lokalnym muzeum.
Do pokonania mieliśmy około 40 kilometrów i muszę przyznać, że była to intrygująca przejażdżka. Poruszaliśmy się bowiem wąską drogą gruntową wspinającą się wśród wysokich skupisk suchych traw, które co jakiś czas przecinały mniejsze i większe strumienie o nieznanej głębokości. Księżyc dawno już zaszedł i nasze pole widzenia ograniczone było jedynie do fragmentów rzeczywistości wyłowionych z ciemności przez nazbyt punktowe światła auta. Tajemniczej oprawy dopełniał dolatujący do nas od czasu do czasu smród siarki oraz straszące tu i tam samotne ruiny bliżej nieokreślonych budowli.
Po około dwóch godzinach dotarliśmy do miejsca, gdzie postanowiliśmy zostawić auto. Nie dlatego, że nie dało się jechać dalej, lecz dlatego, że dalej już jechać nie chcieliśmy. Nie miałem ochoty ryzykować w ciemności próby ze stromym odcinku, na którym dawny wiraż uległ erozji, gdyż przez ostatnia kilkanaście minut jadąc na jedynce z włączonym reduktorze i nie czułem zapasu mocy. Zresztą i tak ustanowiliśmy nasz osobisty samochodowy rekord i byliśmy całkiem zadowoleni z wyniku. GPS wskazywał wysokość 5610 metrów.
Dalsza wędrówka na szczyt przebiegła łatwo i szybko. Najpierw poruszaliśmy się nieco zawaloną kamieniami starą drogą (nic trudnego dla motocykli, ale auto by nie przejechało), by na przełęczy między dwoma wierzchołkami odbić na mniejszą ścieżkę wiodącą ku głównemu szczytowi. Mimo piargowego osypiska wędrówka była łatwa i łagodnymi zakosami wspinała się ku brązowiejącemu w oddali wypłaszczeniu. Jedynym co nam od czasu do czasu dokuczało było dojmujące zimno i wiatr.
Oboje byliśmy natomiast bardzo zaskoczeni, że wysokość nie ma na nas praktycznie żadnego wpływu i nawet nie dostajemy zadyszki. Także Django, o którego baliśmy się znacznie bardziej niż o siebie (ktoś z was wie jak wygląda kwestia aklimatyzacji u psów? tak samo jak u ludzi?), radził sobie wyśmienicie, mimo iż od czasu do czasu trząsł się biedaczysko z zimna.
Na szczycie stanęliśmy ostatecznie około 6:10, lecz niestety nie dane nam było obejrzeć wschodu słońca. Nie dość, że spóźniliśmy się jakieś 15 minut to niebo tu i tam skrywały rozwlekłe, stalowoszare chmury. Nie przeszkodziło to nam jednak cieszyć się rozciągającą się we wszystkich kierunkach wspaniałą panoramą malowaną odcieniami szarości, pomarańczu, fioletu i błękitu, którym to urozmaicały Altiplano cętki malutkich jeziorek.
Niestety wzmagający się silny wiatr nie pozwolił nam cieszyć się obecnością na wierzchołku zbyt długo i 15 minut po jego zdobyciu byliśmy już z powrotem przy aucie (nie ma to jak biegi przełajowe po piargu), a dwie godziny później z powrotem w Quetena Chico. Miało to tę wielką zaletę, że Eduardo nie musiał brać wolnego w pracy i przed 9-tą mógł się stawić w muzeum jak gdyby nigdy nic.
Błyskawiczne zdobycie Uturunku w stylu car & light sprawiło, że nabraliśmy wiatru w żagle i dwa tygodnie później spróbowaliśmy podobnego triku z leżącym na granicy chilijsko-argentyńskiej szczytem Cerro de San Francisco (6018 m). Rezultaty były niestety zgoła inne. Nie dość, że staraliśmy się go zdobyć w ciągu dwóch dni startując znad oceanu, to na dodatek, ktoś powiedział nam, że to czterogodzinny spacerek z “pobliskiej” przełęczy i źle rozłożyliśmy siły. W efekcie po czterech godzinach dotarliśmy jedynie na wysokość około 5900 metrów i czując się jak coraz mniej żywe, a coraz bardziej trupy odtrąbiliśmy odwrót.
Okazało się, że styl car & light ma niestety pewne ograniczenia nawet, jeśli da się wjechać autem prawie na sam wierzchołek…