Standardowy sposób na zobaczenie Machu Picchu jest prosty. Rezerwuje się bilet do ruin przez Internet, a potem kupuje bilet na pociąg. Do tego z reguły dochodzi pobyt przez jedną noc w hostelu w Aguas Calientes. Prosta ścieżka, niezbyt przygodowa i niestety dosyć droga. Najtańszy bilet na pociąg to wydatek rzędu 280 złotych w jedną stronę. Nie pytajcie, ile kosztuje ten najdroższy…
Zresztą, kto wie, może nawet zdecydowalibyśmy się w nieświadomości na opcję kolejową, gdyby nie wspominana tu i tam alternatywna droga? Sprawę przesądził post na blogu Landcrusing Adventure, który mniej więcej wyjaśniał jak dotrzeć do ruin “od tyłu”. Pozostało nam tylko znaleźć ekipę, kupić bilety wstępu i byliśmy gotowi!
Z ekipą poszło wyjątkowo łatwo, gdyż w naszym spelunkowatym hostelu w Cuzco (10 złotych za noc) przebywał akurat Martin i Jack. Martina poznaliśmy kilka miesięcy wcześniej podczas rejsu z Panamy do Kolumbii. Jack był jego kolegą z drogi. Obaj poruszali się rowerami i podobnie jak my zmierzali do Ziemi Ognistej. W smak im była zarówno przygoda jak i niskie koszta.
Dotarcie do końca drogi samochodowej zajęło nam prawie cały dzień. Samo w sobie obfitowało w atrakcje, gdyż wymagało wspięcia się na przełęcz Abra Malaga (4330 metrów), a potem zjechania prawie 2600 metrów. W deszczu, po serpentynach i z peruwiańskimi kierowcami po drugiej stronie ringu…
Zajęło nam to dobre 6 godzin, w końcu jednak dotarliśmy na miejsce. A dokładniej: najpierw do miasteczka Santa Marta, potem do wsi Santa Teresa, a na koniec do tamy (tzw. hydroelectrica). Zasłyszane tu i tam pogłoski okazały się prawdziwe i w mig odnaleźliśmy człowieka, u którego podobni nam zwykli parkować auto na czas wycieczki. Po tym nie pozostało nam już nic innego jak oganiając się od chmar komarów ugotować kolację (pysznego kurczaka w sosie śmietankowo-grzybowym – dzięki Martin!) i czym prędzej iść spać. Czekała nas bowiem pobudka o 2 rano.
Czemu akurat o 2 rano? Wymyśliśmy sobie, że wejdziemy do Machu Picchu na wschód słońca, a tak się składało, że od podnóża ruin dzieliło nas jakieś 9 kilometrów drogi. Odcinek ten musieliśmy pokonać piechotą, idąc po torach kolejowych. W nocy na szczęście nie były używane. W dzień krążyła od nich od czasu do czasu kolejka (niestety niedostępna dla nie-Peruwiańczyków). Przyznam, że była to najbardziej emocjonująca część całej eskapady.
Zaczęło się od przemknięcia obok pogrążonej we śnie bazy pracowników elektrowni, krótkiego zbłądzenia wśród nocnego chłodu dżungli i przekroczenia kilku mniejszych i większych mostków przerzuconych nad strumieniami i rzekami. Powietrze było rześkie i przesycone wilgocią. Las tętnił przyczajonym owadzim życiem, ale poza nim, jedynym źródłem dźwięków były nasze oddechy i pospieszne kroki. Odległość dzielącą nas od ruin odmierzaliśmy czasem i wyłaniającymi się w regularnych odstępach z mroku zardzewiałymi znakami kolejowymi. Początkowo byliśmy trochę przejęci, bo nie wiedzieliśmy wiele ponad to, że po prostu mamy iść wzdłuż torów. Z czasem wpadliśmy w rytm i szło nam się naprawdę dobrze. Może nawet za dobrze? Nawet nie zauważyliśmy, że minęliśmy właściwą stację i dotarliśmy do Aguas Calientes. Jakiś kilometr za daleko.
Po 20 minutach byliśmy już z powrotem pod wejściem, gdzie ustawiła się mała kolejka. Okazało się bowiem (nie sprawdziliśmy tego wcześniej), że prowadzący do ruin most otwierany jest dopiero, gdy robi się widno, o 5 rano. Nasze plany zobaczenia wschodu słońca były więc od początku niemożliwe do zrealizowania, ale skoro przybyliśmy wcześnie przynajmniej mieliśmy szanse zobaczyć legendarne miasto Inków bez hord turystów. Ci bowiem przybywają w sile dopiero koło 10-tej, a my po 40 minutowej wspinaczce byliśmy u właściwych, górnych bram, na krótko przed 6-tą.
Nie dane nam było jednak obejrzeć także pocztówkowego Machu Picchu. Szczyt przez większość czasu pogrążony był w mgle, a chmury rozwiewały się tylko co jakiś czas, by osiąść w dolinach dopiero koło południa. Przyznam szczerze, że nie przeszkadzało mi to ani trochę, gdyż dodawało miejscu aury tajemniczości, z którą zasadniczo kłóciła się równo przystrzyżona trawa i japońskie wycieczki. Było to doskonałe dopełnienie nocnego marszu.
W samych ruinach zabawiliśmy kilka godzin, ale nasz dzień daleki był od zakończenia. Po zejściu do torów czekało nas jeszcze 2.5 godziny spaceru z rzadka przerywanego uciekaniem przed pociągiem. Gdy dotarliśmy wreszcie do auta przedstawialiśmy sobą interesujący widok: spoceni, oganiający się od komarów i kulejący, ale szczęśliwi. Na to, by podjąć się podróży powrotnej do Cuzco byliśmy jednak zbyt zmęczeni. Czekał nas więc kolejny nocleg w krzakach…