Nasza przygoda z Cordilliera Huayhuash zaczęła się nieco nietypowo, bo od podpytywania lokalnych przewodników górskich w Huaraz o to, czy powinniśmy zabrać na ten trekking broń palną. Ku naszej konsternacji wielu z nich odpowiadało twierdząco. I to zupełnie poważnie. Ciekawi was dlaczego? Region ma złą sławę z powodu śmierci kilku turystów w czasie napadów rabunkowych. Co prawda miały one miejsce w połowie I dekady XXI wieku, ale dobrze wszystkim zapadły w pamięć. Od tego czasu co prawda nikt nie zginął, ale że wybieraliśmy tylko we dwójkę i już po zakończeniu właściwego sezonu nie wiedzieliśmy czy i my będziemy mieli tyle szczęścia. Lokalni mieszkańcy nie wydawali się bowiem w 100% przekonani, że jest to dobry pomysł. Tym bardziej, że dla Yusti miał to być pierwszy (sic!) trekking w życiu, a Huayhuash zdecydowanie nie jest miejscem dla początkujących…
Jako, że zupełnie nie mieliśmy ochotę na trekking zorganizowany przez agencję stwierdziliśmy, że wszystko zrobimy sami i pójdziemy tylko we dwójkę. Najtrudniejszym i najciekawszym etapem przygotowań było kupienie osła we wsi Llamac, stanowiącej najpopularniejszy punkt początkowy trekkingu. Było to swego rodzaju wyzwanie z dwóch powodów: lokalni mieszkańcy byli przywiązani do swoich zwierząt i nie lubili oddawać ich pod opiekę nieogarniętych gringos, a ja nie mówiłem zbyt dobrze po hiszpańsku (zaklasyfikowanie moich umiejętności jako komunikatywnych byłoby aktem łaski). Mimo to, po trwających pół dnia negocjacjach udało mi się dojść do porozumienia z Yonim. To porozumienie zakładało podpisanie dosyć skomplikowanej umowy. Jeśli dobrze pamiętam wyglądała ona mniej więcej tak i nie była wcale umową zakupu, ale nietypowego najmu:
Osłem niestety nie nacieszyliśmy się zbyt długo. Pod koniec pierwszego dnia zaczął kuleć na jedną nogę i naprawdę nas to zdruzgotało. Licząc, że może przez noc wydobrzeje rozbiliśmy się przez ścieżce nie docierając nawet do Laguny Jahuacocha, w której typowo znajduje się pierwszy biwak. Następnego ranka oczywiście nie było lepiej i przyznam, że dałem tutaj trochę ciała. Pokazałem osła kilku spotkanym po drodze Peruwiańczykom (bo mimo wszystko zdecydowaliśmy się dojść choćby do laguny) i wszyscy zgodnie twierdzili, że w takim stanie nie nadaje się on do dalszej drogi. Wiedziałem, że przynajmniej jeden z nich miał interes w tym by tak mówić, ale i tak nie chciałem ryzykować, że nasz słodki osiołek odmówi współpracy gdzieś w połowie wycieczki i nie daj Boże zemrze, więc zdecydowałem się odprowadzić go do Yoniego. Umówiliśmy się z Yusti, że następnego dnia spotkamy się Quartelhuain, gdzie ona dotrze w towarzystwie jednego z mieszkańców Laguny i należącego do niego konia i ruszyłem z powrotem do Llamac.
[crp]
Jak można się domyśleć Yoni nie był zachwycony rozwojem wydarzeń i mocno się zeźlił na starego pryka, który wywinął nam ten numer i przekonywał, że osioł jest już prawie martwy, by że tak powiem, wskoczyć na jego miejsce. Stwierdził bowiem, że taki uraz kolana to chleb powszedni i zwykle przechodzi po kilku dniach. Pominę szczegóły naszej dyskusji i powiem wam tylko, że ostatecznie doszliśmy do porozumienia, choć o żadnej taryfie ulgowej nie mogło być mowy. Mimo to (a może właśnie dlatego?) mogę szczerze polecić Yoniego, jeśli będziecie w Llamac.
Z całego tego zamieszania wynikła tak naprawdę tylko jedna dobra rzecz. Po drodze do Quartelhuain przyplątał się do mnie Stefan. Był to rzekomo bezpański pies kręcący się przy policyjnym czekpoincie, przez który musiałem przejść. Stefan był jakąś lokalną wersją Szarika i Łajki, czyli psem pasterskim. I to nie byle jakim, bo mając zaledwie około pół roku był już większy od Django. Ponadto był nieprzeciętnie tępy i za nic nie rozumiał, że ma nie wchodzić do namiotu ani nie lizać Django czy nas po twarzach (pyskach?). Słowem: uroczy, włochaty psiur, z którego miało wyrosnąć coś rozmiarów małego cielaka. Marzyłem sobie nawet, że skoro się przyplątał, a ja go nie odpędziłem, to po zakończeniu spaceru weźmiemy go ze sobą w dalszą podróż, ale niestety nie było nam to dane.
Dwa dni i dwie przełęcze dalej w podłej, pełzającej mżawce dogonił nas bowiem poruszający się konno Peruwiańczyk, który twierdził, że Stefan to wcale nie jest Stefan, tylko Bethoveen. Z początku wziąłem go za zwykłego kłamcę, który chce nam ukraść psa (Yoni ostrzegał, że będą próbowali takich trików z osłem mówiąc, że to tak naprawdę ich zwierzę, tylko ktoś im je ukradł kilka lat temu, a teraz cudownie się odnalazło). Po kilku minutach okazało się jednak, że opowieść jeźdźca trzyma się kupy. Wyjaśnił, że w pogoń za nami wysłał go szef kopalni, który zagroził mu, że jeśli nie znajdzie jego ulubionego psa, to równie dobrze może w ogóle nie wracać, bo nie będzie już miał pracy. Czułem się trochę winny (mimo iż glina na czekpoincie mówił, że to bezpański pies), ale poczucie winy i wstyd szybko ustąpiły miejsca gniewowi, gdy przybysz zaczął domagać się od nas pieniędzy w ramach zadośćuczynienia. Niestety nie pierwszy i nie ostatni raz.
W sumie nic nowego, prawda? Równanie stare jak włóczęgi backpackersów po Azji czy Ameryce Południowej. Przyznam jednak, że w rejonie Cordilliera Huayhuash dawało nam się to bardziej we znaki niż gdziekolwiek indziej. Po części wynikało może z naszego nastawienia, że uda się ten trekking zrobić stosunkowo tanio, po części z nastawienia niektórych mieszkańców gór. A to jakaś kobieta domagała się rekompensaty, za to, że Django przed chwilą pogonił owieczkę i nie może jej znaleźć, a więc na pewno już umarła, a to ktoś na nas wyskoczył zza węgła wrzeszcząc, że nie zapłaciliśmy za przejście przez tereny wioskowe (płaci się tu bowiem za ten przywilej; ma to być jeden ze sposobów na zmniejszenie zagrożenia napadami rabunkowymi poprzez dobrowolny transfer dewiz do lokalnych społeczności). Z jednej strony rozumiałem biedaków, tym bardziej, że niektórzy obcokrajowcy starali się unikać opłat jak ognia uciekając przed poborcami na wyżej położone ścieżki lub trawersując ponad wioskami. Z drugiej strony, jak to się mówi “niesmak pozostał”. Miało to chyba najwięcej wspólnego z agresywnym dopominaniem się o pieniądze, które nawet dla nas nie były aż tak małe, by machnąć na nie ręką. Opłaty za przejście całej pętli wynosiły bowiem około 220 złotych na osobę. Niby mało, ale nie zawsze dostawaliśmy za to cokolwiek więcej niż zmniejszenie szans zostania ofiarą napadu (niektóre, ale tylko niektóre, wsie oferowały bowiem pola biwakowe z toaletami, których wykorzystanie było wliczone w cenę).
W żadnym wypadku! (A przynajmniej nie dla mnie ;-)) Mimo wspomnianych wad jest to chyba najbardziej widowiskowy trekking poza regionem szeroko pojętego Bam-i-Duniah, “Dachu świata”, czyli obszarem Himalajów, Karakorum i Hindukuszu. Dlaczego?
No i praktycznie przez cały czas ma się widoki na piękne, skute lodem szczyty. Może nie są to najwyższe wierzchołki w Peru (te bowiem znajdują się w pobliskiej Cordilliera Blanca), ale z pewnością najtrudniejsze. To tutaj znajduje się bowiem praktycznie niedostępna Yerupaja (6635 metrów) czy Siula Grande (6344 metrów), którą rozsławiła wyjątkowa historia Joe Simpsona (pamiętacie książkę “Dotknięcie pustki” lub jej ekranizację “Czekając na Joe”?).
W ostatnich latach popularność Cordilliera Huayhuash rośnie lawinowo i w trakcie sezonu (czerwiec – październik) nie jest podobno niczym niezwykłym, gdy na jednym biwaku nocuje ponad 100 osób. Jeżeli więc pragniecie mieć góry tylko dla siebie zróbcie tak, jak my i wybierzcie się tam w październiku (lub maju). Ryzykujecie co prawda gorszą pogodę (mieliśmy kilka deszczowych dni), ale za to są duże szanse, że tak jak my, nie spotkanie przez ponad tydzień ani jednego obcokrajowca. A jeśli dreszczyk towarzyszący spacerowi po Cordilliera Huayhuash wam nie wystarcza, to polecam wycieczkę w pobliską Cordilliera Raura, której boi się podobno nawet lokalna policja… 😉
Ah, byłbym zapomniał: jeśli zastanawiacie się jak właściwie wymawia się nazwę tego pasma to mam dla was dobrą wiadomość. Jest to zupełne łatwe i na góry mówi się po prostu kordiljera łaj-łasz.
Gdybyście potrzebowali bardziej przewodnikowo-konkretnych inforamcji dajcie znać w komentarzach i pomyślimy o takim tekście!
2 komentarze
[…] obejrzeć galerię naszych zdjęć z naszego trekingu w Cordillera Huayhuash a tu przeczytasz o naszych doświadczeniach). Wtedy postawiłam sobie poprzeczkę bardzo wysoko, bo był dużo trudniejszy trekking od (jak […]
To wszystko wygląda genialne, widoki i krajobrazy naprawdę są niesamowite, ale wyobrażam sobie ile taka wyprawa wymaga jednak siły i kondycji 🙂