Przyznam szczerze, że mam mieszane uczucia w stosunku do Maroka. Z jednej strony Wysoki Atlas i jego pozbawione roślinności stoki przypominały mi Afganistan (to dobrze), który z powodu wciąż trwającej wojny domowej pozostaje raczej niedostępny. Z drugiej jednak na prawidziwie dziki kraj był zbyt nowoczesny: willowe dzielnice dużych jak w Maladze, Carrefoury, autostrady, wyglądająca na niezbyt skorumpowaną policja, łatwo dostępny i tani internet 4G.
Z jednej strony można było znaleźć ładne i stosunkowo odludne miejsca, z drugiej we wszystkich innych napastowali nas nieustannie rozmaici naganiacze, sklepikarze i inni “hello Misterzy”.
Z jednej strony ocean, plaże i 26*C w początku grudnia, z drugiej śnieg na nieco wyższych stokach Atlasu.
Mimo to można chyba powiedzieć, że to bliski Europie miks gdzie prawie każdy znajdzie coś dla siebie. A skoro tak, to może być to dosyć dobry kierunek także na road trip. Zobaczmy więc jak wygląda od strony praktycznej.
Niewątpliwą zaletę Maroka stanowi fakt, że jest to jeden z nielicznych pustynnych krajów, do którego nie potrzebujemy wizy, a wjazd samochodem nie wymaga posiadania Carnet de Passage.
Czego w takim razie potrzebujemy, by wjechać autem do Maroka?
Jeżeli jesteśmy właścielem pojazdu wystarczy:
Jeżeli auto nie należy do nas dodatkowo będziemy potrzebowali upoważnienia od właściciela, oczywiście z potwierdzonym notarialnie podpisem.
Jak wspomniałem Maroko nie wymaga posiadania CdP ani pozostawiania depozytu na granicy. Wystarczy, że wypełnimy druczek celny i możemy bez problemu wjechać do kraju. Jeżeli wolimy być przygotowani za wczasu, to dokument można wypełnić online tutaj, a następnie wydrukować i oddać celnikom na granicy. Zatrzymają jedną kopię, a dwie pozostałe nam oddadzą. Następnie przy wyjeździe oddamy kolejną z nich, a trzecia pozostanie jako dowód, że pojazd wyjechał z Maroka.
Zasadniczo rzecz biorąc nie obejdzie się bez spędzenia dłuższego czasu za kółkiem. Ile konkretnie to zależy od nas i stanu naszego portfela. Opcje wahają się od 1700 km do 3500 km w jedną stronę, licząc z Warszawy. Pierwsza z nich przewiduje spędzenie znacznie więcej czasu na morzu niż druga i niestety jest zauważalnie droższa.
Nie uśmiecha się wam spędzenie cztery-pięciu dni pod rząd w samochodzie, by dojechać do Maroka? Rozwiązaniem będzie prom z Włoch. Gdyby nie to, że rezydujemy w Barcelonie, to z perspektywy czasu, zdecydowaliśmy byśmy się właśnie na taką opcję. Byłaby ona nieco droższa niż przejazd na kołach (przy założeniu omijania płatnych autostrad), ale przy zakupie biletu z odpowiednim wyprzedzeniem różnica nie musiałaby być tak straszna, jak się może wydawać.
Według Google Maps z Warszawy na południe Hiszpanii, do Algeciras (patrz niżej, jeżeli interesuje Cię na opcja) jest do pokonania około 3500 kilometrów w jedną stronę (omijając płatne autostrady). Trochę daleko. Dlatego w tej opcji jedziemy tylko do włoskiej Genui. To jakieś 1700 km w jedną stronę z Warszawy, a więc połowa dystansu. Tam wsiadamy na prom i dwa dni później jesteśmy w Maroku. W ten sposób oszczędzamy sobie przyjemność przejchania w obie strony łącznie jakiś 3400 kilometrów.
Ile będzie kosztować nas taka przyjemność? Wszystko zależy od tego jakim autem jedziemy, jaki poziom zakwaterowania na promie nas interesuje i jaką linię wybierzemy. Trasa odgrywa mniejszą rolę niż mogłoby się wydawać. Generalnie rzecz biorąc musimy liczyć się z wydatkiem rzędu 600 – 900 euro w obie strony (bez promocji).
Jeżeli interesuje was przykładowa kalkulacja, to znajdziecie ją poniżej, jeśli nie możecie spokojnie przejść dalej.
Zakładając, że jedziemy w dwie osoby, autem o długości do 4.99 metra i wysokości do 1.9 metra rozsądne cenowo opcje są następujące (bilet w obie strony):
Wniosek z tego taki, że z Francji nie ma sensu płynąć, bo cena jest taka sama, a by dotrzeć do portu trzeba w każdą stronę pokonać 400 km więcej.
O ile drożej wyjdzie nas płynięcie z Włoch do Maroka niż z południa Hiszpanii? Jeżeli wasze auto to diesel, który pali 6L/100km (jak nasze), a paliwo kosztuje 1.2 euro za litr wówczas na pokonanie wspomnianych dodatkowych 3600 km wydamy około 260 euro (36 * 6 * 1.2 euro). Do tego należy dodać koszty noclegów po drodze (no chyba, że jak my lubicie spać na dziko).
Rzeczywista różnica wyniesie więc coś między 300 a 600 euro, czyli dosyć dużo. Wierzcie mi jednak, że docenicie komfort wynikający z braku konieczności kierowania całą drogę powrotną do Polski, po tym jak pojeździcie te kilka tygodni po samym Maroku. W końcu mówimy o wakacjach, a nie symulacji życia kierowcy tira.
Dla tych, którzy z różnych powodów wolą jak największy odcinek pokonać na kołach, najkorzystniejszą cenową opcją na dostanie się do Maroka jest jest dojazd na kołach do Algeciras w południowej Hiszpanii (około 3500 km w jedną stronę z Warszawy), a potem wskoczenie na prom do Tanger Med (nie mylić z miastem Tanger!). Za bilet na tej trasie zapłacimy od 160 do 200 euro w zależności od linii i momentu zakupu. Nasz, kupiony za pośrednictwem agencji, kosztował 170 euro. Wybraliśmy linię FRS ze względu na dobre opinie. Jeżeli jednak szukacie najniższej możliwej ceny to skorzystajcie z oferty Intershipping.
Przeprawa zajmuje 1.5 godziny, a w porcie trzeba pojawić się około 45 – 60 minut przed datą wypłynięcia. Co ważne i fajne, przynajmniej w wypadku FRS, bilet powrotny jest zawsze otwarty (nawet jeśli widnieją na nim daty i godziny). Wystarczy pojawić się w porcie i udać do check-inu, by otrzymać karty pokładowe i gotowe, możemy płynąć!
Inną opcją, ale według mnie pozbawioną cenowego sensu jest promowanie się z Tarify (około 23 km na południe od Algeciras) do Tangeru (około 40 km na południe od portu Tanger Med), która to trasa jest o około 100 euro droższa niż wcześniej wspomniana.
Mówić najkrócej: straszliwej tragedii nie ma. Oprócz okazjonalnych przypadków kompletnego braku wyobraźni lub świadomości istnienia innych uczestników ruchu nie musimy się niczego szczególnego obawiać (przy założeniu zachowania cały czas szczególnej ostrożności ;-)). Pijanych kierowców raczej nie spotkamy zbyt wielu. Bandyctwa na drogach nie ma. Ludzie z reguły wiedzą, po której stronie drogi jechać, nawet jeśli nie do końca rozumieją ideę pasów ruchów, a policja nie zawraca sobie turystami głowy.
Żeby mieć z jazdy jak najwięcej przyjemności wydaje mi się, że dobrze przestrzegać trzech poniższych zasad:
No dobra, skoro już wiemy, że na drodze raczej nie umrzemy, to jak to wygląda cenowo?
Lepiej niż w Polsce, ale bez cudów. Najdroższe paliwo jakie widzieliśmy występowało w pobliżu portu Tanger Med, a najtańsze w okolicach Agadiru i Casablanki. Co ważne, na większości stacji można płacić tylko i wyłącznie gotówką. Mile widziany jest jakiś mały napiwek (5-10 dirhamów przy tankowaniu do pełna) dla człowieka przy pompie, gdyż raczej nie ma możliwości samodzielnego napełnienia baku.
Tak więc w grudniu 2016 ceny diesla wyglądały następująco:
A ceny benzyny 95 następująco:
Z naszych nienaukowych obserwacji wynikało, że najniższe ceny ma paliwo na stacjach Afriquia i Oil Libya, choć czasem i Shell potrafił pozytywnie zaskoczyć. Natomiast francuski Total konsekwentnie pozostawał najdroższy.
Maroko dysponuje całkiem sensowną siecią autostrad, której użycie jest według mniej dobrym rozwiązaniem by szybko i sprawnie dostać się z północy na południe lub vice versa (i wpierw dojechać do najdalej wysuniętego punktu podróży lub też wrócić na prom w ekspresowym tempie). Niestety nie są one darmowe, ale z drugiej strony opłaty za przejazd nie są tak kosmiczne jak w Polsce, Francji czy Hiszpanii. Tutaj podobnie jak w przypadku stacji paliw prawie zawsze można płacić tylko gotówką.
Jeżeli chcecie sprawdzić natężenie ruchu, opóźnienia spowodowane wypadkami albo zobaczyć jak wyglądają kolejki na bramkach (webcamy) to ADM wszystko to udostępnia w Internecie pod tym linkiem: http://www.admtrafic.ma/
My skorzystaliśmy z autostrad raz i za odcinek Marakesz – Tanger Med (ok. 600 km) przyszło nam zapłacić około 199 dirhamów, czyli 19 euro lub 82 złote. Szczegółowo wyglądało to następująco:
Tyle samo zapłacimy także w przypadku motocykla jak i minivana.
Ze spaniem w Maroku raczej nikt nie będzie mieć problemów. My podczas naszego wyjazdu zaliczyliśmy zarówno luksusowy hotel (tradycyjny marokański riad), camping pełen Francuzów z kamperami rozmiarów autobusu jaki i kilka miejscówek pośrodku niczego.
Zacznijmy od górnej półki… Luksusowe, a może raczej luksusowawe hotele, które zadomowiły się w starych marokańskich riadach będą nas kosztowały od 35 euro (w niskim sezonie) do 60 euro w sezonie turystycznym (cena za dwie osoby). W wypadku takiej opcji dobrze z reguły wcześniej skorzystać z booking.com, bo zapłacimy wtedy trochę mniej niż po prostu pokazując się w hotelu.
Campingi kosztowały nas od 10 dirhamów za osobę (w Tamtetoucht – zabitej dechami wiosce w górnej części wąwozu Todra) do 40-50 dirhamów (4 – 5 euro), w przypadku większości pozostałych. Warto w tym miejscu nadmienić, że jeśli chcemy podpiąć prąd do auta lub korzystać z campingowego wifi często musimy zapłacić ekstra.
Najkorzystniej cenowo oczywiście wychodziły noclegi na dziko, te jednak miały tę wadę, że po ciemku ciężko było znaleźć dobry, a te które udawało się znaleźć były z reguły bardzo wietrzne. Gdybyście jednak nie zachowywali się tak głupio, jak my i szukali miejscówki przed zmrokiem, to w zasadzie każdym zakątku Maroka można znaleźć naprawdę fajne miejsca do biwakowania na dziko (no, może poza wybrzeżem w okolicach Agadiru, gdzie lubi pojawi się policja i odesłać człowieka na camping).
Dobrym “przewodnikiem” po noclegach jest apka iOverlander , którą nie tylko zresztą na Maroko, bardzo polecamy (znajdziecie tam także dodane/odwiedzone przez nas miejsca).
Maroko słynie z ciekawej kuchni, ale przyznam, że nie było nam dane poznać zbyt wielu jej uroków. Z reguły bowiem zadowalaliśmy się jego sztandarową potrawą, czyli tażinem (choć tak naprawdę to nazwa naczynia, nie dania). Praktycznie za każdym razem mieliśmy szczęście i trafialiśmy na bardzo, bardzo smacznego. Wyjątkiem były sytuacje, gdy z różnych względów musieliśmy zjeść w restauracji ukierunkowanej na turystów (czego nigdy i nigdzie nie polecam).
Co to takiego ten tażin? To naczynie, najczęściej gliniane, służące do duszenia mięska i warzyw nad rozżarzonym węglem lub drewnem. Czasem trafiają się wersje metalowe, ale to nowoczesne atrapy i lepiej ich unikać. Generalnie rzecz biorąc w każdym regionie zaserwowany zostanie nam trochę inny tażin, więc warto próbować go będąc w różnych miejscach nawet, jeśli nam się wydaje, że nic już nas nie zaskoczy. W jednych będzie on bowiem tłusty, pełen cebuli i baraniny, w innych tłuszczu będzie tyle co kot napłakał, za to znajdziemy w środku delikatnego kurczaka, oliwki, marchewkę i ziemniaki. Wersje wegetariańskie (warzywne?) widzieliśmy tylko w miejscach nastawionych na turystów.
Z naszego doświadczenia wynika, że ceny tażinów wahają się od 30 do 50 dirhamów za wersję dla jednej osoby (3 – 5 euro) i od 50 do 75 dirhamów za wersję dla dwóch osób. W miejscach mocno turystycznych ceny będą oczywiście wyższe, ale jakość niekoniecznie (często takie dania będą słabo przyprawione, by nie podrażniać delikatnych gardeł). Nam najbardziej smakowały te, które kupowaliśmy w małych przydrożnych knajpkach lub w centrach małych miasteczek.
Do tażinu obowiązkowo bierzemy herbatę z miętą. Ta kosztuje z reguły 5 – 6 dirhamów (0.5 – 0.6 euro) i polecamy ją pić z dużą ilością cukru. Zęby trzęsą się wtedy z przerażenia, ale jest to tradycyjne i naprawdę smaczne połączenie. Jeżeli herbatka nie została dla nas w pełni przed podającego przygotowana, przed wypiciem warto wymieszać ją lokalnym sposobem. Robimy to tak, że cukier dorzucamy do dzbanka, a następnie 3-4 razy przelewamy ją do szklaneczki i z powrotem. Przy czym nalewając zaczynamy lać z niewielkiej wysokości, a następnie podnosimy dzbanek płynnie do góry, tak by herbata spadała z większej wysokości. Wymiesza się lepiej i jednocześnie szybciej ostygnie.
Poza tażinem dobrą opcją są owoce, szczególnie cytrusy, które posiadają naprawdę dobre ceny (kilogram mandarynek za 5 dirhamów / 2.2 złotego).
Jeżeli zatęsknicie za bardziej znanym jedzeniem wówczas z pomocą przyjdą Carrefoury, które znajdziecie w każdym większym mieście. Niektóre z nich sprzedają nawet alkohol, ale ten znacznie lepiej zabrać ze sobą z Europy (tym bardziej, że marokańscy celnicy z reguły nie sprawdzają ile się go wwozi).
Do wyboru mamy wiele opcji, ale dla prostoty skrócimy je do dwóch: albo jedziemy po highlightach i widzimy wszystkiego po trochu albo od razu nastawiamy się na opcję hardkord dzicz, omijamy ten podpunkt, kupujemy egzemplarz “Sahara Overland” Chrisa Scotta i tam znajdujemy odpowiadające nam pistes (ew. męczymy go pytaniami osobiście za pośrednictwem forum Horizons Unlimited albo pobieramy mapy satelitarne i utworzone przez niego trasy w postaci plików gpx stąd).
Jakby wyglądała taka lista highlightów? Może coś takiego?
Dodatkowo, jeśli mielibyście ochotę na trochę dziczy i przygody, ale niestety nie dysponujecie 4×4 to poniższa mapka może być wskazówką, gdzie szukać ciekawych, ale technicznie nietrudnych dróg. Wszystkie z nich powinny być przejezdne dla aut z napędem na jedną oś, przy czym te bardziej górskie lepiej próbować pokonać przy dobrej pogodzie (gdy nie pada/ostatnio nie padało). Nie zaszkodzi też, jeśli auto będzie miało wysoki prześwit, ale dla większości z nich nawet to nie jest wymagane.
Mapka oparta została o informacje na forum Moroccan Knowledge Database. Znajdziecie tam także trudniejsze trasy, choć dla tych naprawdę zainteresowanych offroadem polecałbym jednak zajrzenie do książki “Morocco Overland” Chrisa Scotta, która stanowi klasyczną pozycję w tym temacie.
Królują dwa języki, z których niestety nie mówimy żadnym: arabski i francuski. Poza tym większość ludzi w turystycznych miejscach coś po angielsku powie/zrozumie, ale znajomość tego języka zdecydowanie nie jest powszechna. To, co nas bardzo mocno zaskoczyło była popularność hiszpańskiego, szczególnie w północnej i centralnej części kraju. W takim Chefchaouen czy Fezie było nam znacznie łatwiej znaleźć kogoś, kto mówił po hiszpańsku niż po angielsku. Wynika to ponoć z tego (poza kolonialną przeszłością części Maroka), że w okresie bożonarodzeniowym kraj przeżywa najazd turystów z Półwyspu Iberyjskiego.
Jeżeli tak, jak my lubicie jeździć na wakacje z psem, to Maroko nie jest złym wyborem. Należy jednak wiedzieć, że jest to królestwo kotów, których na ulicach nie brakuje i które często czują się panami okolicy, więc może się zdarzyć, że będziemy musieli się trochę z naszym czworonogiem naszarpać, by powstrzymać go przed lokalnymi tygrysami.
Nie zdziwcie się też, jeśli ludzie będą reagowali przesadnym strachem lub śmiechem – posiadanie psa nie należy w krajach muzułmańskich do rzeczy powszechnych i Maroko nie jest tu wyjątkiem (powody tego stanu rzeczy są różne i nie ma zgody co do tego, na ile to kwestia kulturowa, a na ile religijna). Poza tym nie powinniście mieć żadnych problemów ani w restauracjach ani na kempingach ani nawet w wielu hotelach.
Posiadanie odpowiednich dokumentów to najważniejsza kwestia, jeśli chcemy uniknąć problemów przy ponownym wjeździe do Unii Europejskiej. Marokańskie służby graniczne nie robią bowiem z reguły żadnych problemów ani na wjeździe ani na wyjeździe (potwierdzone w przypadku lotniska w Casablancie i portu Tanger Med). Ich zainteresowanie zwierzakiem ogranicza się jedynie do zapytania o to, czy posiada szczepionkę przeciwko wściekliźnie (w wypadku naszych dwóch podróży ani razu nie chcieli obejrzeć żadnych dokumentów).
Po stronie hiszpańskiej jest ostrzej i tutaj by móc ponownie wjechać do Unii zwierzak (niezależnie czy kot czy pies) musi koniecznie posiadać wynik testu serologicznego na poziom antyciał przeciwko wściekliźnie. Bez niego możemy zapomnieć o tym, że zostaniemy wpuszczeni na kontent i pozostanie nam albo przeprowadzka na 3-4 miesiące do Maroka celem wyrobienia dokumentów, albo poszukiwanie sposobu na przemycenie go z powrotem do Europy albo też zostawienie go w kwarantannie w Hiszpanii.
W naszym wypadku dokument ten mieliśmy jeszcze z Chile i celnicy zadowolili się pobieżnym zerknięciem na niego. Nie interesowali się nawet ani europejskim paszportem Django ani certyfikatami szczepień przeciwko wściekliźnie. Nie powiedziałbym jednak, że można sobie te dokumenty odpuścić i liczyć na szczęście. Warto przy tym pamiętać, że w przypadku szczepień musi mieć miejsce ich ciągłość, by wynik testu serologicznego był cokolwiek warty.
Jeżeli samo jeżdżenie po kraju, oglądanie budynków i powierzchowne rozmowy z ludźmi to dla was za mało, może przed wyjazdem albo w trakcie warto poświęcić trochę uwagi współczesnej literaturze marokańskiej, która pozwoli lepiej zrozumieć kraj i jego mieszkańców? Pomysł jest według mnie wyśmienity, jedyny problem z jego realizacją polega na tym, że po polsku (a nawet po angielsku) mało co wartościowego zostało wydane. Jeżeli nie czytamy po francusku nasz wybór będzie bardzo ograniczony do następujących pozycji/autorów:
Jeżeli czytacie po francusku i interesuje was krytyczne spojrzenie na marokańską monarchię, to świetnym pomysłem będą dzieła Abdelhaka Serhane. A jeszcze więcej potencjalnych pomysłów możecie znaleźć choćby tu.
Last, but not least, przynajmniej dla niektórych. Bycie (prawie) cały czas online podczas wakacji w Maroku nie jest ani trudne ani drogie. Drugiego dnia pobytu zakupiliśmy kartę SIM Maroc Telecom (największy, państwowy operator) za 30 dirhamów / 2.8 euro / 12.5 złotego, do czego wystarczył jedynie paszport. Następnie doładowaliśmy kartę za 100 dirhamów / 9.5 euro / 42 złote i w ten sposób nabyliśmy 10GB transferu danych ważnego przez miesiąc (dostępne są i większe i mniejsze pakiety).
Muszę przyznać, że byliśmy pozytywnie zaskoczeni zarówno dostępnością sygnału jak i prędkościami. Zasięg był bowiem praktycznie wszędzie, gdzie żyli ludzie (i wzdłuż wszystkich autostrad), a każde większe miasto, a często nawet i miasteczko oferowało sygnał 4G/LTE.
I jak się wam podoba Maroko jako miejsce na samochodowy/motocyklowy road trip? Jedziecie?
Wiem, że może głupie pytanie. Ale jak wygląda sprawa bezpieczeństwa związana z nielegalnymi emigrantami ? Często widzi się filmy np z Francji gdzie wręcz napadają na samochody jadące za w kierunku Anglii. Mieliście tego typu przygody z osobami, które chciały np dostać się do Europy?
Nie, nigdy nie mieliśmy, nie widzieliśmy i myślę, że to są sytuacje, które zdarzają się bardzo rzadko.
Suuper poradnik. To będzie moja następna podróż: Rzeszów – Genua i tam prom do Tangeru ! Napisz proszę coś więcej o psie w Maroku.! Chcę jechać z psem ( wyżeł, czyli dość spore psisko), jak traktują tam psy ? Czy można z psem na plaże, miasto itd ? Im więcej napiszesz, tym lepiej.
Pozdrawiam serdecznie
Hej Wieśku, wiesz… w większości krajów muzułmańskich psy, generalnie mówiąc, nie są zbyt mile widziane, z rozmaitych powodów. My nie mieliśmy jednak żadnych problemów i braliśmy Djangustę wszędzie ze sobą. Czy to do miasta, czy na plażę czy na pustynię. W mieście był nawet użyteczny, bo się ludzie przed nim rozstępowali i nawet zapełnione uliczki było stosunkowo łatwo przebyć. Jeśli nie jedziesz kamperem to możesz mieć większe trudności ze znalezieniem hostelu/hotelu, gdzie pozwolą Ci zostać z psem, ale nam się np. udało dostać całkiem niezły za dobre pieniądze w Fezie bez żadnych problemów. Natomiast na tych kilku kempingach, na których byliśmy nie mieliśmy ani razu problemów z dostaniem miejsca. Pamiętaj tylko żeby oprócz ważnej szczepionki na wściekliznę mieć też wynik badania serologicznego na poziom przeciwciał przeciw wściekliżnie. Bez niego raczej z psem do EU już nie wrócisz… Kiedy jedziesz?
pozdrawiam!
6 komentarzy
Z kosztami za prom można jeść do 100euro w 2 strony.
Zapłaciliśmy tak za WW Multiwav + 5 osób za podróż promem z Algeciras do Tangieru(Tangeru po ichniejszemu).
Bilety kupiliśmy na miejscu w okienku w porcie.m, były dostępne od ręki na ten sam dzień. Nazwy
przewoźnika nie pamiętam ale był marokański. Warunki średnie ale to tylko 1,5 podróży.
Super cena, a w jakim miesiąciu byliście? Nam niestety nie udało się nic tańszego znaleźć…