
Właścicielom czworonogów, do których adresowany jest ten tekst, zalet podróżowania z psem/kotem przedstawiać nie trzeba, więc nie będę ich tu podawał. Skupię się za to na potencjalnych trudnościach i tym, jak można sobie z nimi, przynajmniej częściowo, poradzić. Oprę się przede wszystkim na naszym doświadczeniu z podróży z Los Angeles (USA) do Ushuaia (Argentyna).
Jakie są zatem największe wady podróżowania z psem?
100% parków narodowych w Ameryce Łacińskiej (na świecie?) zakazuje wstępu w towarzystwie zwierząt domowych (mimo zdarzających się tabunów bezdomnych psów włóczących się po okolicy). Od razu przyznam, że nie znam żadnego prostego rozwiązania tego problemu. Teoretycznie można próbować przekupywać strażników, ale pomijając aspekty etyczno-ekologiczne, rozwiązanie to ma tę podstawową wadę, że musielibyśmy kontynuować ten proceder z każdym napotkanym pracownikiem parku, aż do momentu, w którym natkniemy się na kogoś, kogo przekupić się nie da. Moim zdaniem w większości przypadków nie ma sensu podejmować takiego ryzyka.
Czasem zdarza się jednak, że wstęp do parku jest darmowy i/lub nie ma budki strażniczej albo, jeśli poruszamy się pojazdem, nikt nie sprawdza co znajduje się w jego wnętrzu. Sytuacja taka przydarzyła się nam tylko kilka razy i korzystaliśmy z niej tylko i wyłącznie, jeśli mieliśmy zamiar jedynie przejechać przez park, zamiast urządzać kilkudniowy trekking. Tak było choćby w Parque Nacional Los Nevados (Kolumbia), Parque Nacional Huascarán (Peru) czy Parque Naconal Los Glaciares (Argentyna).
Drugim zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, z którego skorzystaliśmy dwa razy jest zostawienie psiaka razem z zaufaną osobą (ewentualnie w psim hotelu). Podstawowy problem, poza stresem dla zwierzęcia, stanowi oczywiście znalezienie osoby, która dobrze się nim zajmie i nie sprzeda/przywłaszczy sobie naszego towarzysza (realne zagrożenie w przypadku psów rasowych). W pierwszym przypadku, podczas oglądania wielorybów w Meksyku zostawiliśmy Django na dwie godziny wraz z ludźmi, którzy wynajmowali nam motorówkę. W drugim jego opiekunem był przez cztery dni jeden z pracowników agencji, z którą udawaliśmy się na spacer po Amazonii. Innym miejscem, w którym warto poszukać potencjalnych osób są społeczności ekspatów, couchsurfing czy kliniki weterynaryjne. Psie hotele raczej niestety nie są opcją, bo poza miejscowościami pełnymi gringos szanse na istnienie takiego przybytku są bliskie zeru.
Tak więc, zakaz wstępu do parków narodowych w towarzystwie zwierzaka jest ograniczeniem realnym i nie posiadającym znanego nam prostego rozwiązania. Musimy się więc pogodzić z tym, że często nie będziemy w stanie albo wejść do parków narodowych albo zobaczyć ich w wybrany sposób. No chyba, że Wy znacie taki sposób, wtedy koniecznie prosimy o kontakt! 🙂
W naszym wypadku problem ten nie był zbyt poważny, jako że przez większość czasu spaliśmy w samochodzie. Czasem jednak chcieliśmy odpocząć od mat rozłożonych na platformie do spania albo spędzić trochę czasu w centrum miasta i wówczas zaczynały się schody. Generalnie można ignorować informacje na agregatach noclegowych dotyczących tego czy pobyt ze zwierzętami jest możliwy. Dotyczy to zarówno booking.com, hostelworld.com czy hostelbookers.com. Pomijając już fakt, że z reguły tylko droższe przybytki dają taką możliwość, to najczęściej jest ona czysto wirtualna i gdy pojawicie się na miejscu spotkacie się z niedowierzaniem personelu. Znacznie lepiej wygląda sytuacja z ofertami dostępnymi na AirBnb, gdzie jeśli ktoś explicite zaznaczył, że dopuszcza pobyt ze zwierzakiem, to z reguły tak jest. Niestety dla nas AirBnb rzadko było sensowną opcją z powodu raczej kosmicznych cen za miejsca nadające się do życia.
W związku z tym jako najsensowniejsze pozostaje najmniej wygodne rozwiązanie, czyli chodzenie od hostelu do hotelu i tłumaczenie każdej osobie jaki nasz psiak jest spokojny, czysty i towarzyski. Męczące, niewdzięczne (szczególnie z dużymi plecakami), ale posiadające tę wielką zaletę, że jeśli nasz zwierz rzeczywiście posiada pozytywne cechy, które mu przypisujemy, to sam dla siebie będzie najlepszą reklamą i przekona osoby, które pozostałyby sceptyczne, gdybyśmy pojawili się na zwiadach bez niego. Unikniemy też sytuacji, w której ktoś początkowo wyrazi zgodę, ale zmieni zdanie, gdy tylko zobaczy naszego czworonoga (szczególnie, jeśli mamy dużego psa, a ktoś wyobrażał sobie malutkiego ratlerka). Dobrym pomysłem jest też szukanie noclegu we wszelkich miejscach związanych z szeroko rozumianą kulturą alternatywną, czyli np. przybytkach reklamujących się jako przyjazne wegetarianom/weganom albo takich, gdzie masowo zatrzymują się osoby zajmujące się rękodzielnictwem, czyli artesanias. Z naszego doświadczenia wynika, szanse na to, że właściciele są przyjaźni zwierzętom są znacznie wyższe niż w wypadku mainstreamowych miejsc.
Tak więc tutaj też nie jest różowo, ale zdecydowanie lepiej niż w przypadku parków narodowych. Nie przypominam sobie sytuacji, w której w końcu nie znaleźlibyśmy żadnego hostelu, w którym moglibyśmy zostać razem Django, ale przyznam, że czasem wymagało to odwiedzenia kilkunastu różnych miejsc. Założyłbym więc, że niestety może zdarzyć się sytuacja, gdy odmówią nam tej możliwości we wszystkich przybytkach, które są w naszym zasięgu finansowym. Podróżując z psem warto więc mieć backup w postaci namiotu lub jeszcze lepiej samochodu. Ten ostatni ma tę oczywistą zaletę, że rozwiązuje automatycznie kolejny problem, czyli…
Przyznam od razu, że poza przelotem do Europy z Boliwii kwestia ta była dla nas czystą abstrakcją. Zresztą przemieszczanie się samolotem razem ze zwierzakiem, jeśli jest on większych rozmiarów, a my nie chcemy by leciał w luku bagażowym, jest największym wyzwaniem z jakim przyjdzie nam się zmierzyć. I na to są jednak legalne sposoby, które zresztą udało nam się skutecznie wykorzystać, ale z różnych powodów nie będę ich tu poruszał (Google waszym przyjacielem). Powiem tylko, że pomiędzy La Paz w Boliwii, a Kopenhagą w Danii, mieliśmy trzy przesiadki i że każdy z lotów Django odbył leżąc w kabinie przed naszymi fotelami.
Tyle samolot, ale co jeśli podróżujemy lądem? Nasze osobiste doświadczenie jest w tym temacie niewielkie, gdyż bez swojego samochodu musieliśmy pokonać jedynie około 400 km w Boliwii na pokładzie dwóch minibusów. Nie było z tym żadnego problemu poza tym, że raz musieliśmy zapłacić za jedno miejsce więcej, tak by wykupić cały rząd siedzeń. W szerszym aspekcie muszę oprzeć się na tym, co usłyszałem od Damona spotkanego w Huaraz (Peru). Przyjechał on z psem podobnych rozmiarów co Django z Kolumbii, podróżując głównie autobusami i nie władając hiszpańskim wykraczającym daleko poza ¡Hola! ¿Qué tal?. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że z reguły nie miał żadnych problemów by jechać razem z psem w środku pojazdu. Jeżeli konkretny kierowca nie chciał go zabrać to czekał na następny autobus lub szukał innego. Jedyny wyjątek w czasie 2-miesięcznego wyjazdu stanowiła podróż z Turjillo do Huaraz, w którym się spotkaliśmy, kiedy po raz pierwszy musiał zapakować psinę w prowizoryczną klatkę i umieścić ją w luku bagażowym. Poza tym przypadkiem nie musiał jej nawet zakładać kagańca, choć nie ulega wątpliwości, że takowy warto ze sobą na wszelki wypadek mieć.
No właśnie, klatka, skąd ją wziąć, gdy nadejdzie taka konieczność? Najprostsze i najdroższe rozwiązanie to ją kupić, ale raz, że znalezienie odpowiedniego sklepu, może być trudne lub niemożliwe, a dwa, że musimy się liczyć z kosztem rzędu $100. Sporo jak na jednorazowy wydatek, prawda? Tym bardziej, że backpacking z klatką dla dużego psa będzie co najmniej uciążliwy. Jak ten problem rozwiązał Damon? Na poczekaniu skonstruował swoje pudło używając dwóch dużych prostokątnych misek z plastiku, w których wyciął duże otwory na światło i powietrze, następnie postawił jedną na drugiej tak, by tworzyły zamkniętą całość i połączył je używając trytrytek. Sprytnie i wystarczająco tanio, by bez żalu porzucić klatkę po jednorazowym wykorzystaniu zamiast niczym żółw biegać z nią na plecach.
Pozostał nam ostatni rodzaj transportu popularny w Ameryce Południowej, a mianowicie transport wodny. Naszą największa przeprawą wodną z Django był 6 dniowy rejs katamaranem z Panamy do Kolumbii. Na tej trasie pływa około 40 różnych jednostek żaglowych, z których około 4-6 zabiera na pokład psy (część za dodatkową opłatą $100, część za darmo). Największa uciążliwość to oczywiście higiena, ale w naszym wypadku trafiliśmy na wyrozumiałego kapitana, który zawsze gdy była taka możliwość zawoził psinę zodiakiem na wyspę by tam załatwił swoje potrzeby. Poza tym odbyliśmy jeszcze kilka wycieczek łódkami wiosłowymi i motorowymi oraz kilka promowań. W żadnym wypadku zabranie ze sobą psa nie stanowiło wielkiego problemu, ani logistycznego ani finansowego, choć raz na promie potrzebowaliśmy klatki (którą odsprzedaliśmy z zyskiem w Gwatemali dwa miesiące później).
Ten potencjalny problem jest ze wszystkich wymienionych chyba najmniej kłopotliwy, choć sporo zależy od konkretnego kraju, a nawet miasta. Najwięcej trudności mieliśmy bowiem w San Cristobal de las Casas (Meksyk), gdzie rada miejska wydawała zakaz przebywania zwierząt domowych w restauracjach ze względów higienicznych. Ku naszemu zdziwieniu przestrzegali go wszyscy restauratorzy, z którymi mieliśmy do czynienia. Co zrobiliśmy w tej sytuacji? To proste… korzystaliśmy tylko z miejsc, które posiadały tarasy lub stoliki wystawione na zewnątrz. W takim przypadku dosłownie nigdy, nie tylko w San Cris, nie zdarzyło nam się, by nie pozwolono nam usiąść na powietrzu w towarzystwie Django.
Najlepiej pod tym kątem wyglądała sytuacja w Boliwii, gdzie towarzyszył nam w każdej knajpie, w której cokolwiek jedliśmy. Było tak dobrze, że nawet nie zawracaliśmy sobie głowy pytaniem o to, czy możemy z nim wejść. Po prostu stawialiśmy obsługę przed faktem dokonanym. Nikt nigdy nie zaprotestował, naprawdę, ani razu. Przyznam jednak, że na pewno dużo pomógł tutaj fakt, że Django jest bardzo spokojny i po chwili kładzie się pod stołem i zachowuje jakby go nie było. Z tryskającym energią wilczurem, który uwielbia na wszystko szczekać byłoby za pewne dużo trudniej…
W najgorszym wypadku, co przytrafiło nam się kilka razy, gdy restauracja nie posiadała miejsc na powietrzu, musieliśmy zadowolić się przypięciem go na smyczy na zewnątrz (na widoku) albo zostawieniem go w samochodzie (tylko, jeśli nie było gorąco lub dostępny był cień). Były to jednak sytuacje rzadkie i z reguły Django leżał koło nas marząc o czekających go pozostałościach naszego posiłku 😉
Przygoda sama w sobie, jak to się czasem mówi. Oficjalne wymogi większości krajów Ameryki Łacińskiej są podobne, choć całkowicie absurdalnie, gdy patrzy się na ilość bezdomnych psów wałęsających się w okolicy przejść granicznych, którymi absolutnie nikt się nie przejmuje. O tym jednak jak to wygląda w praktyce, jakie dokumenty trzeba ze sobą mieć i w których krajach tak naprawdę są sprawdzane opowiem wam w kolejnym artykule. A tymczasem, może zdradzicie, jakie problemy sami mieliście podróżując ze zwierzętami?
Django nie jest psem przewodnikiem, więc nie może latać jako pies przewodnik 🙂 Natomiast może latać jako Emotional Support Animal.
3 komentarze
My od trzech lat podróżujemy z Luśką. Co prawda na tapecie mamy Europę, ale po lekturze wizę, że spotykamy się z podobnymi ‘problemami’ 🙂 W Europie zdecydowanie wiecej parków narodowych jest psiolubnych – w Norwegii, w Niemczech, czy we Włoszech do większości pn wejdziecie razem na smyczy. W Polsce niestety już gorzej. Pozdrawiam całą Waszą trójkę! Tak 3 mać 🙂
Czy przewieźliście Django w kabinie jako psa przewodnika? Bo z tego co próbuję znaleźć to tylko taka opcja wchodzi w rachubę.