Damian Mały: Jestem na wyspie Siquijor, która przez Filipińczyków uznawana jest za wyspę magiczną, bo na wyspie w górach do dziś mieszkają szamani. Mój wyjazd na Siquijor zaczął się tak naprawdę, gdy na facebookowej grupie „Szukam towarzysza podróży” zobaczyłem ogłoszenie Bartka. Zaczęliśmy rozmawiać i planować wspólną podróż choć osobiście przywitałem się z nim dopiero na lotnisku w Pradze, tuż przed wylotem. Po kilku wymienionych wiadomościach obaj wiedzieliśmy, że to będzie wspaniała wyprawa. Przygoda nie kazała na siebie długo czekać! Z trzech samolotów, którymi mieliśmy się dostać do celu, tylko dwa nam „uciekły” a nasza lotnicza podróż, początkowo planowana na 30 godzin, przedłużyła się o dwie doby. Jedną spędziliśmy na lotnisku w Dubaju, a drugą już na w Manili, stolicy Filipin. Negocjacje z linią lotniczą sprawiły, że dostaliśmy „gratisowy” przelot z Dubaju do Manili. Za kolejny przelot z Manili do Dumaguette (1000 km na południe od stolicy Filipin, skąd mieliśmy złapać prom na wyspę) już musieliśmy zapłacić. Pozytywne nastawienie pomogło nam to wszystko przyjąć „na chłodno”, choć myślę, że normalnie w takiej sytuacji mógłbym wpaść w panikę. Z szerokimi uśmiechami i podkrążonymi oczami, po czterech dobach postawiliśmy stopy na plażach rzadko odwiedzanej przez turystów wyspy Siquijor.
D.M.: Dla mnie Siquijor to „raj na końcu świata”. Wyspa oddalona jest o dwie godziny rejsu promem na wschód od Dumaguette (najbliższe duże miasto). Puste rajskie plaże, dziewicze wodospady, poranne przeloty dzikich kanarków, sprawiają że zapomina się o problemach dnia codziennego. Życie na Siquijor nabiera medytacyjnego rytmu. Atmosfera jest taka, że można by tu napisać książkę o rozwoju osobistym i bez większego wysiłku stałaby się ona bestsellerem. Klimat jest przyjazny a mieszkańcy wyspy są pozytywnie usposobieni. U mnie to pobudza kreatywne myślenie i pozytywne nastawienie do życia.
Myślę, że każdy kto chociaż raz odwiedzi tę wyspę już nigdy o niej nie zapomni i nie będzie już tą samą osobą. Dzieją się tu rzeczy, z mojej perspektywy – niezwykłe. Pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, gdy po wyłączeniu prądu (średnio raz w tygodniu przez 2 godziny) ludzie… zaczynają śpiewać. Czasem zbierają się w małe grupki lub po prostu siedzą przy stole, bo bez prądu nie mogą pracować. Podoba mi się ten zwyczaj.
D.M.: Oczywiście, ja i Bartek nie przyjechaliśmy tutaj na typowe wakacje. Obaj pracujemy zdalnie. Internet, tak samo jak wszystko inne, jest taki jak i atmosfera na wyspie – bywa ulotny. Wszyscy wiedzą, że istnieje, ale niewielu go widziało na własne oczy :-). Rozwiązaniem jest korzystanie z filipińskiej karty SIM, która pozwala mi na pracę, na przesyłanie zdjęć na Facebooka i na rozmowę przez Skype z rodziną.
Na szczęście nasza praca aż tak bardzo nie wymaga szybkiego internetu. Dostosowaliśmy plan pracy tak, żeby większe pliki i filmy przesyłać w nocy, dzięki temu za dnia łącze się nie blokuje.
D.M.: Nasz pokój wynajmowany na dłuższy pobyt kosztuje ok. 800 złotych na dwóch i jest oddalony o 100 metrów od plaży, możemy też korzystać z basenu. Znaleźliśmy go chodząc i pytając, nie zadowoliliśmy się pierwszą otrzymaną ofertą. Większość resortów należy do obcokrajowców co wpływa możliwość negocjacji ceny. Z Australijczykiem na jednym końcu wyspy i Belgiem na drugiej ponegocjować można, ale z Niemcem już nie za bardzo. Dzięki temu, że się nie poddaliśmy i szukaliśmy dalej, znaleźliśmy właśnie ten zaciszny kątek na skraju dżungli w dość przystępnej cenie.
D.M.: Filipiny to kraj wielu skrajności. Każdy kto je odwiedzi znajdzie tu coś innego. Są tu zarówno dynamicznie rozwijające się miasta, jak stolica kraju, Manila, jak i miejsca całkowicie zaciszne, oddalone od cywilizacji. Dużą atrakcją jest wspaniały podwodny świat na południu, który stał się rajem nurkowym. „Nasza” wyspa to bardzo chilloutowe miejsce. Czas jak gdyby się tutaj zatrzymał, a pozytywne podejście do życia tutejszych mieszkańców potwierdza, że zatrzymał się w najlepszym momencie. To trochę takie miejsce na krańcu świata. Wiele rzeczy nie mieści się w głowie Europejczyka. Największym zdziwieniem był dla mnie widok 10-letniego chłopca jadącego skuterem bez kasku i – bo przecież to oczywiste – bez prawa jazdy. Po kilku dniach poznaliśmy pojęcie sjesty, która dla niektórych mieszkańców trwa 12 godzin dziennie… Wstają z łóżka tylko po to żeby położyć się w hamaku obok domu. Oczywiście nie omieszkaliśmy zapytać jak to działa, a zasłyszana odpowiedź dosłownie wyrwała nas z sandałów. „Mam tyle ile potrzebuję, więc nie wstaję”. Na nas, przyzwyczjonych do codziennego pędu życia, robi to ogromne wrażenie. Oczywiście wielu ludzi pracuje też w „europejski” sposób, ale ogólnie przewodzi tendencja, żeby się nie przemęczać za bardzo, a wolny czas spędzać z najbliższymi. Każdemu kto tu przyjedzie może to zburzyć dotychczasową filozofię życia.
D.M.: W tym momencie zajmuję się tłumaczeniem i promocją czeskiej książki o tanim podróżowaniu i cyfrowym nomadyzmie na rynek polski. Książka ma tytuł “Travel Biblia” i już niedługo ukaże się w polskich księgarniach. Wiedza zawarta w niej zmotywowała mnie do wyjazdu tutaj i zapewne do jeszcze wielu innych miejsc na świecie. Sprzedaję też zdjęcia w bankach zdjęć i piszę artykuły na zamówienie. Poza tym jestem członkiem klubu podróżniczego World Ventures.
Zdalnie pracuję zaledwie od sześciu miesięcy. Praca przy tłumaczeniu książki nie wymagała na szczęście codziennego widywania się z jej autorami. Poza tym moi zleceniodawcy sami są podróżnikami i cyfrowymi nomadami. Pierwsza rozmowa z nimi wyglądała bardzo nietypowo, ponieważ Matouš był w Barcelonie, Petr na Bali a ja w czeskiej Ostrawie. Gdy ustaliliśmy nasze warunki współpracy uwierzyłem, że teraz to już wszystko jest możliwe. Przecież właśnie zyskałem bardzo interesujące zlecenie nie wychodząc nawet z domu.
Zanim podjąłem decyzję o pracy zdalnej przez 15 lat prowadziłem z żoną firmę handlową w Czechach, Polsce i na Słowacji. Zdecydowałem jednak, że praca zdalna bardziej mi odpowiada. Pracowałem za dużo. Musiałem w końcu coś zmienić.
Chciałbym w niedalekiej przyszłości spędzić miesiąc z rodziną na Filipinach i korzystać z życia w pełni razem z nimi. Z radością zmienią zimowe kurtki na kąpielówki i sandały. Póki co dochodzimy z Bartkiem do tych samych wniosków, że „slow travel” bardzo nam odpowiada. A moim podróżniczym marzeniem jest spędzenie przyszłych wakacji na rodzinnym tripie po Azji, bo dla mnie podróżowanie jest celem samym w sobie.
PS. Damian za swój bilet w jedną stronę na Filipiny zapłacił 1000 zł.
[crp]
2 komentarze
Niesamowicie byłoby pracować w tak bajecznym miejscu. Ale nie wiem czy długo bym wytrzymała z dala od bliskich, znajomych, polskich problemów 🙂
Pewnie by się ucieszyli, że mogą odwiedzić 🙂